Jakoś w lutym przeczytałem – w celu wyrobienia sobie własnej opinii – „50 twarzy Greya”. Uznałem je za gniot i obiecałem sobie, że limit gniotów na ten rok już wyczerpałem. Jak się łatwo domyślić – byłem w błędzie, a uświadomiła mi go lektura tej książki.
Oczywiście „gniot gniotowi nierówny” i nie zamierzam porównywać obu „dzieł”, bo raz, że to bezcelowe, dwa – audytorium zupełnie inne. Ale wiem, że ja Zosi bym „Matsa i Roja…” nie kupił i Wam też radzę sobie odpuścić. Dlaczego?
Fabuła jest prosta – dzieciak przyuważa, że ktoś nowy wprowadził się do domku nieopodal. Jak to zawsze bywa – nowy staje się najlepszym kumplem i mają mnóstwo przygód. I do tej pory wszystko gra,no nie? Mi też grało, tylko że jeśli przygody sprowadzają się m.in. do wyścigów wózkiem zakupowym (!) i zrzucania go na cienką warstwę lodu na powierzchni wody (!!), to mi się zapala już nawet nie pomarańczowa, a wręcz czerwona lampka.
Myślicie – pal licho tekst, dzieciak jeszcze sam i tak nie czyta, to niech poogląda chociaż obrazki, a strony z wózkiem zakleję? Tadaaam – błąd! (Tu przydałoby się odtworzyć sławetny dźwięk błędnej odpowiedzi z Familiady, opcjonalnie dla rozluźnienia atmosfery poprosić Karola o zarzucenie sucharem tygodnia).
No, wracając – obrazki są gorzej niż brzydkie. Ja z moim graficznym beztalenciem nabazgrałbym niewiele gorzej ;) ale na poważnie – na niektórych grafikach dzieciaki wyglądają, zakby zamiast twarzy miały świńskie ryje…
No, więcej słów marnować nie będę, bo i po co. Nie tykajcie tej książki nawet kijem…
Autor książki: Eva Lindström |