Dziwi Was zapewne tytuł książki i zastanawiacie się, czy zachęca do przeczytania? Głowicie się, czy w ogóle jest w języku polskim takie słowo? Podczas lektury przestanie Was nurtować to ostatnie pytanie – takich słów, których nigdy nie słyszeliście, a mogłyby funkcjonować w codziennym życiu, znajdziecie na pęczki. Dlaczego? Spieszę wyjaśnić :)
W dzisiejszych czasach jesteśmy na tyle zabiegani, że tytuł książki Beaty Sadowskiej nikogo nie powinien dziwić. Gnamy co tchu między domem, pracą a innymi miejscami. Warto jednak znaleźć czas, by po prostu… pobiegać. Z głową. Tak po prostu, dla czystej przyjemności.
O książkach utrzymanych formie rozmowy dwóch niefikcyjnych postaci często mówi się, że to „wywiad-rzeka”. W tym przypadku rzekłbym, że jest to niesamowicie rwący potok, którego kierunek czasem jest tak nieprzewidywalny, aż odnosimy wrażenie, że wszystko płynie w nim niejako „pod prąd”, by po chwili znów porwać się w inną stronę.
Nazwisko autora tyle razy pojawiało się w mediach w związku z jego trylogią o prokuratorze Szackim, że trudno było nie sięgnąć po pierwszy tom. A potem drugi i trzeci. A potem dziwić się, że autor dopuścił do tak diametralnie różnej już „na dzień dobry” od literackiego pierwowzoru ekranizacji „Uwikłania”. Profilaktycznie zatem ominąłem ten film, jak i najnowszą produkcję z Więckiewiczem, a o książkach zapomniałem, choć lektura była to zacna. Wpadł mi jednak w ręce „Domofon” – ni to thriller, ni to horror – i postanowiłem zaryzykować.
Ten peruwiański pisarz i laureat Literackiej Nagrody Nobla w 2010 roku dopiero tą książką po raz pierwszy zagościł w moich czytelniczych progach. Owszem – jego nazwisko było mi jako-tako znane, obijało się o uszy, pojawiało tu i ówdzie, zerkał na mnie z bibliotecznych półek, jednak nigdy na tyle natrętnie, bym przyjrzał się mu bliżej.
Twórczość Kurta Vonneguta, a zwłaszcza „Rzeźnię numer pięć”, polecano mi niejednokrotnie. Już daaawmo temu wylądowała ona na mojej liście #mustread i – ujmując to w sportowym żargonie – przez parę sezonów namiętnie grzała ławkę rezerwowych. Zawsze pojawiała się jakaś inna pozycja książkowa „na już”, albo w najgorszym wypadku „na za chwilę”, lista pęczniała (i pęcznieje nadal, swoją drogą…), a Vonnegut siedział cicho w kącie i nie narzekał. Ostatnio, podczas wizyty w Empiku, zdałem sobie sprawę, jak bardzo zmienił się mój gust jako „trenera” – dawniej w zespole grali Jeffrey Archer, John Grisham i Stephen King, a resztę drużyny stanowił zlepek postaci. To oni jednak grali pierwsze skrzypce, vzy też pierwszą piłkę. A może pierwsze strony? Nieważne. I właśnie podczas tej wizyty w Empiku (wizyty, nie zakupów) odkryłem, że niemal z każdej półki mógłbym kogoś wybrać. A to oznaczało zarazem, że w drużynie trzej panowie stracili monopol na grę, ustępując miejsca innym zawodnikom. Vonnegut po latach doczekał się swojego debiutu. Wszedł na „boisko” i już w pierwszej akcji zdrowo namieszał…
Przyznam szczerze – nie byłem nigdy fanem Tolkiena. Do dziś nie przeczytałem „Władcy Pierścieni”, a na filmach potrafiłem zasypiać – chyba tylko pierwszą część widziałem w całości. Sytuacja zmieniła się, gdy na ekrany kin wszedł „Hobbit”, a ściślej pierwsza część. Przeczytałem całą książkę, a następnie rok w rok wyczekiwałem kolejnych produkcji w kinie. Niedawno w Poznaniu obchodzone były Dni Tolkiena – niestety nie było mi dane w nich uczestniczyć, ale w yym samyn czasie do moich rąk trafiła dość interesująca książka zatytułowana „Hobbit i filozofia. Prawdziwa historia tam i z powrotem”. Pamiętając fabułę powieści (a raczej bajki dla dzieci, bo tym właśnie „Hobbit” jest!) oraz co nieco z filozofii na studiach, ochoczo zabrałem się za lekturę.
Jest rok 1711. Młody Edward Kenway mieszka wraz z rodzicami s West Country i prowadzi wraz z nimi gospodarstwo. Marzy jednak o czymś więcej – o awansie społecznym, bogactwie, przygodzie, sławie nazwiska. Podczas jednej z częstych wizyt w gospodzie Auld Shillelagh dostrzega młodą kobietę oraz trójkę mężczyzn, próbujących ją upić, a następnie wykorzystać. Ratuje ją od zguby, zyskując tym samym kilku wrogów oraz wdzięczność Caroline, której służącą uratował.
Zacznę nietypowo, ale pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to napis na okładce, wieszczący, że jest to książka dla fanów „Zaginionej dziewczyny” i „Zanim zasnę”. Obie te powieści przeczytałem w ubiegłym roku i baaardzo przypadły mi do gustu, ochoczo więc wziąłem się za lekturę „W cieniu”. I cóż… z początku myślałem, że ten napis to taki nad wyrost, jak w większości przypadków, ale im dalej zagłębiałem się w treść powieści, tym bardziej jestem w stanie choćby w części zgodzić się z osobą, która zdecydowała się o umieszczeniu tego sloganu na okładce. Jodi Brett i Todd Gilbert to mieszkająca ze sobą od wielu lat para, uważana przez znajomych za małżeństwo, choć faktycznie
W tym roku – a właściwie od połowy ubiegłego, ale tym razem niejako „z przytupem” – odkrywam współczesnych polskich pisarzy i ich książki. Całkiem przypadkiem jakieś trzy tygodnie temu na moim literaturowym horyzoncie pojawił się Mariusz Zielke wraz z zapowiedzią swojej najnowszej powieści. O czym ona opowiada? Spieszę wyjaśnić: W nie do końca jasnych okolicznościach ginie znany dziennikarz, Jarosław Stanowski. Śledczy uznają, że to samobójstwo, choć sprytnie upozorowane w taki sposób by nie można wykluczyć morderstwa.